wtorek, 31 grudnia 2013

Happy New Year!

Witajcie kochani,
jak widać, to ostatni dzień naszego 2013 :) Mam nadzieję, że wykorzystaliście go dobrze, ale nie martwcie się macie jeszcze kolejny. I właśnie z okazji tego nowego roku, chciałabym Wam życzyć :
1. Wytrwałości - zawsze walczcie o swoje marzenia. Warto :)
2. Szczęścia w miłości, przyjaźni. Każdemu się w końcu powiedzie.
3. Dużo, dużo weny ( mam nadzieję, że dostaliście jej trochę na święta ;3)
4. Wspaniałych chwil, które na zakończenie roku będziecie wspominać z uśmiechem na twarzy.
5. Dobrych ocen w szkole :) Mam nadzieję, że mnie nie zawiedziecie :D
6. Zdrowia, bo w końcu ono jest najważniejsze.
7. Nadziei na lepsze jutro.
8. Wiary w swoje możliwości
9. No i oczywiście dobrej zabawy na Sylwestrze. Pożegnajcie ten rok jak należy :D Nie przesadzajcie z szampanem ;)







Happy New Year!

piątek, 27 grudnia 2013

Rozdział 020

Życie jest wysiłkiem godnym lepszej sprawy - Karl Kraus

                                                                            -
Spojrzała na wyświetlacz swojego telefonu.
Nowa wiadomość od : Cami <3
Uśmiechnęła się lekko pod nosem. Od jakiegoś czasu unikała swojej najlepszej przyjaciółki z wiadomych powodów. Właściwie to jednego powodu, o imieniu Maxi. Czuła się z tym źle, w końcu żaden chłopak nie mógł stanąć na drodze ich przyjaźni, prawda?
Cześć.
Dawno nie rozmawiałyśmy. Jesteś na mnie zła?
Oparła głowę o łokcie. Nie była na nią zła, naprawdę nie była. A może? Nie, to przecież nie była jej wina.
Nie, skąd Ci to przyszło do głowy?
Szybko odpisała. Zależało jej na Camilli, znały się od zawsze. Były właściwie jak siostry. Tylko ostatnio coś pomiędzy nimi zaczęło się psuć.
Unikasz mnie. Jest ku temu jakiś powód? Proszę, powiedz prawdę.
Głośno przełknęła ślinę. Powiedzieć? – zastanawiała się. Nie, to ją zrani.
Po prostu ostatnio babcia ma problemy zdrowotne. Przez to chodzę taka smutna.
Skłamała. Babcia Perdido była jedną z najbardziej żwawych staruszek, jakie znała. Co prawda dręczyły ją od czasu do czasu jakieś drobne dolegliwości, ale nigdy nic poważnego. Natalia martwiła się o babcię, ale to nie jej choroba była powodem trosk Hiszpanki.
Rozumiem, przepraszam że byłam taka podejrzliwa. Masz ochotę do mnie wpaść? Trochę pogadać? :)
Nie miała ochoty na rozmowę, bała się jej. Ale nie chciała stracić przyjaciółki.
Będę za piętnaście minut.
                                                     -,-
- Widzisz Maximiliano? Właśnie tym różnią się Róże Angielskie od Róż Kanadyjskich.
Nie widział różnicy. Nawet gdyby słuchał godzinnego wykładu ojca, temat ogrodnictwa był dla niego po prostu zbyt nudny.
- Co Ty taki dzisiaj markotny?
No tak, w końcu zauważył jego obojętny wyraz twarzy.
- Nic takiego, tato – starał się zbyć ojca, mimo iż doskonale wiedział jak bardzo uparty potrafi być Emanuel Ponte. Ma to we krwi.
- Widzę przecież. Problemy sercowe?
Kurka pieczona. Skąd wiedział? Maxi podrapał się nerwowo po szyi. Ojciec nigdy nie należał do najbystrzejszych, raczej wszyscy uważali go za lekko głupkowatego ogrodnika. A może jednak potrafił powiedzieć coś mądrego?
- No dobra… Chodzę z Camillą i…
- Podoba Ci się Natalia?
Wytrzeszczył oczy. Czy to miał być jakiś dzień cudów?
- Tak.
- Jesteś pewien?
- Stu procentowo.
Emanuel westchnął głęboko.
- Synu… Gdzie ty masz głowę? Przecież Camilla to jej najlepsza przyjaciółka!- musiał przyznać mu rację, był skończonym idiotą  - Nawet gdyby Naty coś do ciebie czuła, i tak stanęła by po stronie swojej przyjaciółki. One trzymają się razem.
- Wiem, ale ja nie potrafię o niej zapomnieć. Teraz już nie mogę być z Cami, ona jest dla mnie jak siostra! Nic więcej – zdjął czapkę z głowy – Co mam teraz zrobić?
- Synu, sam narobiłeś bałaganu i teraz sam musisz go posprzątać – wstał z krzesła i skierował się w  stronę ogrodu.
Wiedział, że nie może już dłużej kłamać. Jestem zwykłym tchórzem. Przymknął oczy i schował twarz w dłonie. Był pewien, że to co zamierza zrobić przysporzy mu wielu kłopotów. Ale nie mógł żyć w kłamstwie. Wziął głęboki wdech. Czas zachować się jak na mężczyznę przystało, Maxi.
                                                             -,-
Wyciągnął drżącą rękę w stronę dzwonka do drzwi. Nie miał pojęcia kto otworzy. W najlepszym przypadku byłaby to urocza panienka Castillo, a w najgorszym jej ojciec. Do jego uszu dobiegły odgłosy zbliżającej się osoby. Kroki były zbyt ciężkie na leciutką Violettę. Przełknął ślinę. Wszystko tylko nie pan Castillo.
- A ty czego tu szukasz – z rozmyśleń zbudził go silny, męski głos. Obawy potwierdzone.
- Przyszedłem zobaczyć się z Pana córką – twarz mężczyzny nabrała koloru czerwonego. Leon na własnej skórze przekonał się, jakich zwrotów nie powinien używać w towarzystwie Germana Castillo.
- Nie jesteś tu mile widziany – prawie zatrzasnął mu drzwi przed nosem. Prawie, bo napotkały one przeszkodę w postaci czerwonego trampka Leona Verdasa.
- Nie dam się tak łatwo spławić – chciał być uprzejmy, ale to już było ponad jego siły. Chciał się zmienić, to prawda, ale gdy nie mógł ujrzeć swojej ukochanej  jego już dość impulsywny charakter stawał się nie do wytrzymania.
- A ja nie pozwolę mojej córce widywać się z takim chamskim smarkaczem!
- To ja nie pójdę stąd póki mnie Pan nie wpuści.
- Tylko spróbuj.
Uśmiechnął się kpiąco, demonstrując, że jak najbardziej spróbuje.
- Mam cały dzień, proszę pana.
Uchylił drzwi.
- Wchodź, ale będziecie rozmawiać w salonie. Masz dziesięć minut.
Wkroczył dumnie do domu i usadowił na dużej kanapie.
- Violetta! Jakiś kolega do ciebie – Leon widział z jakim trudem German wypowiadał te słowa. Ucieszyło go to trochę. Nawet bardzo.
Pojawiła się na szczycie schodów i zbiegła z gracją, niczym kotka. Nawet nie ukazywała bólu, który musiała dostarczać jej nadwyrężona kostka.
Uśmiechnął się głupio i momentalnie zdjął maskę aroganckiego Leona i założył inną. Tylko w jej towarzystwie ukazywał swoje prawdziwe wnętrze.
- Cześć – uśmiechnęła się, siadając obok niego.
- Cześć – wybełkotał zatapiając się w jej czekoladowych oczach. Po chwili oprzytomniał – Musiałem Cię zobaczyć.
Na jej policzki wkroczyły delikatne rumieńce.
- Czyli tęskniłeś?
Zawahał się przez chwilę.
- Tak, bardzo
Dziewczyna złożyła na jego policzku delikatny pocałunek, a on znów poczuł się jakby unosił się nad ziemią.. Ta chwila byłaby odrobinę bardziej romantyczna, gdyby nie pan Castillo czający się za ścianą. Cóż, nikt nie jest idealny.
                                                           -,-
Kilkanaście minut później
Powolnym krokiem opuścił posiadłość Castillo, choć wcale tego nie chciał. Z nią czas płynął tak szybko, nie ubłagalnie. Był z nią blisko, ale nie tak blisko jak by tego chciał. Nie mógł jej pocałować, poznać smaku jej pełnych ust. Nie mógł jej gładzić po policzku, ani szeptać do jej ucha czułych słówek.
I tak żył, w ciągłej niepewności. Brunetka lubiła jego towarzystwo, ale czy czuła to co on? Czy pragnęła go tak samo, jak on jej? On cierpiał, przypominając sobie, że ona wcale nie musi być jego. Choćby nie wiadomo jak bardzo tego chciał, nie mógł. Nie mogę jej zmusić do miłości.Jej szczęście było dla niego najważniejsze. Chociaż, jedna cząstka jego wciąż zadawała pytanie. Czy ona nie może być szczęśliwa ze mną? Bo gdyby nie mogła, nie potrafił by jej przy sobie zatrzymać. Z drugiej strony, nie dopuszczał do siebie myśli, że ktoś mógłby zabrać jego Violettę.  Jego sens życia.
Wcześniej myślał, że miłość to zwykły wymysł. Bajka wymyślona na potrzebę wielkich kinowych produkcji. Sądził, że nigdy nie zmieni zdania, że nigdy się nie zakocha. Trzeba było spojrzeć prawdzie w oczy. Zakochał się, nieodwracalnie. Na początku wytykał sobie słabość. Nie mógł uwierzyć w to jak łatwo omamiła go urocza panienka Castillo. Walczył z tym uczuciem, ale wszystkie jego starania spełzły na niczym. Wtedy zrozumiał, że wcześniej nie żył naprawdę. To u boku Violetty zaczął się śmiać i śpiewać. To z nią zasmakował słodyczy życia, której nigdy dotąd nie poczuł. Wywróciła jego świat do góry nogami, a on zdał sobie sprawę z tego, że nie potrafi już bez niej żyć.
Na jego dłoń spadła pojedyncza kropla deszczu. Spojrzał w górę i uśmiechnął się delikatnie. Będę walczyć. Ruszył naprzód, nie wiedząc, jak wiele przeszkód napotka na drodze. Wiedział tylko jedno. Nie podda się. Nigdy.
                                                                -,-

Przyłożyła dłoń do zimnej szyby i odprowadziła go wzrokiem. Nim się zorientowała,  opuścił ogród i tym samym zniknął z jej pola widzenia. Westchnęła głęboko, powoli odsuwając się od okna. Przysiadła na łóżku i odgarnęła kilka niesfornych kosmyków z czoła. Uśmiechnęła się. Przy nim, zapominała o całym otaczającym ją świecie. Czuła, że może zrobić wszystko. Z nim u swojego boku. Nigdy nie sądziła, że tak szybko się do niego przywiąże. Do jego szmaragdowych oczu, olśniewającego uśmiechu i ciepłego głosu. To było uczucie silniejsze niż przyjaźń. Nie chciała się do tego przyznawać, ale jej serce zaczynało bić dla niego. Tylko dla niego. To wszystko sprawiało, że wypełniał ją niesamowity strach. Bała się. Nigdy nie czuła niczego podobnego. Nie mogła nikomu o tym powiedzieć. Szczególnie nie ojcu. Młodzieńcze zauroczenie – tak by powiedział. Tylko to nie była zwykła miłostka, przelotne uczucie. Było to coś, do czego nigdy nie odważyłaby się przyznać, ani wypowiedzieć. Niewinna, bezbronna Violetta była zbyt krucha i nieśmiała. Nie potrafiła walczyć. To miłość. A może ludzie się zmieniają?

******************************************
Macie rozdzialik, krótki ale przynajmniej jest :) Nad treścią nie będę się rozpisywać ani oceniać, bo to w końcu Wasze zadanie ;) Mam nadzieje, że wszyscy dobrze spędziliście święta. 
Pozdrawiam serdecznie i do następnego :*

wtorek, 24 grudnia 2013

Wesołych świąt!



Napisałam krótkie życzenia pod ostatnim postem, ale postanowiłam napisać specjalny właśnie z tej okazji. Z okazji świąt Bożego Narodzenia!
Najpierw chciałabym podziękować wszystkim, którzy odwiedzali, czytali lub komentowali moje rozdziały. To naprawdę dużo dla mnie znaczy. Cieszę się, że komuś podobają się moje wypociny. W tym miejscu przepraszam również za rzadkie komentowanie Waszych cudownych blogów. Ja naprawdę czytam, tylko czasem moja słaba pamięć daje mi się we znaki :)
Teraz czas na życzenia....
Życzę Wam pięknych Świąt spędzonych w towarzystwie przyjaciół i rodziny. Życzę wielu prezentów, choć nie do końca o to chodzi w świętach :) Życzę, aby Wasze pupile przemówiły ludzkim głosem o północy! Życzę Wam ciepłej atmosfery i smacznych potraw przy wigilijnym stole. Życzę Wam wiele śmiechu i tony radości. Na koniec życzę Wam weny, która jak dobrze wiemy bywa przydatna :)


Wesołych Świąt!

niedziela, 22 grudnia 2013

Rozdział 019

Co trudów, co kłopotów miłość z sobą ciągnie - Jean Baptiste Racine

Federico pędził przez korytarze, chcąc zdążyć na lekcję matematyki. Siedział w pierwszej ławce, dwie ławki w bok od Ludmiły. Uśmiechnął się lekko na wspomnienie roześmianej twarzy blondynki poprzedniego dnia. Ona nie wiedziała, że wtedy po próbie poszedł za nią do parku. Nie wiedziała, że widział jak tańczy i śpiewa wśród drzew. Brunet wstydził się trochę swojego zachowania. Nie chciał, by panna Ferro uznała go za jakiegoś dziwaka. Właśnie dlatego nie powiedział nic Violettcie. Ta dziewczyna prawdopodobnie nie utrzymała by języka za zębami. Jak większość osobników płci żeńskiej, przynajmniej w mniemaniu Federica, Viola była strasznie gadatliwa. A Ludmiła nie. I to właśnie mu się w niej podobało. Była inna od wszystkich pozostałych dziewczyn. Nie stroiła się, nie malowała. Chłopacy nie padali pod nią na kolana, ale dla naszego Włocha nie było to problemem z wiadomych powodów. Nie chciał żeby się zmieniała. Miała być taka jaka jest naprawdę. Prawdziwa, bez tego całego fałszu jakim otaczał się świat.
                                                                        -,-
Trening koszykówki…
Leon podskoczył do kosza, ale po raz kolejny tego dnia piłka wyleciała mu z rąk. Po sali rozległ się głośny gwizd trenera. Cała drużyna głośno jęknęła, a szepty przesiąknięte złością potęgowały w Leonie poczucie bezsilności. Było inaczej. Nikt z nim nie rozmawiał. Stali w grupkach, z daleka od niego. Co ich tak ugryzło? Przetarł dłonią lekko spoconą czuprynę i przysiadł na ławce, chowając głowę w dłoniach.
- Znowu masz ‘zły dzień’? – głos Diego, który stał nad nim z wyraźnie niezadowoloną miną, przywrócił szatyna do rzeczywistości. Wzruszył ramionami. Sam nie wiedział, o co chodzi.
- No nie wiem. Po prostu Violetta…- nie zdążył skończyć, gdyż do jego uszu doszedł donośny jęk bruneta. Przewrócił oczami i uderzył się dłonią w czoło. Leon nie miał pojęcia, czemu to tak bardzo zdenerwowało jego przyjaciela. Czy on nigdy nie był zakochany?
- Weź się w garść. Cały czas tylko Violetta to,Violetta tamto. Zamiast porządnie grać, bujasz z głową w obłokach! – Verdas wzdrygnął się na dźwięk tych słów. Nie rozumiał. Przecież ja cały czas jestem taki jak wcześniej.Nic się nie zmieniło. Podniósł głowę, by spojrzeć przyjacielowi w oczy. Były pełne złości. Verdas zmarszczył brwi. Otworzył usta, aby coś powiedzieć, ale było za późno. Diego odszedł.
Rzucił białym ręcznikiem o podłogę. Wcześniej wszyscy byli zadowoleni. Bili mu brawa, gratulując świetnej zagrywki. Wszyscy w około byli szczęśliwy, tylko  nie on. Teraz był pewien, że znalazł to szczęście, a tymczasem cały jego świat postanowił tupnąć nogą i niczym rozkapryszone dziecko odrzucić starą zabawkę w kąt.
                                                                       -,-
- Nie sądzę, żeby to był dobry pomysł- Gregorio Valdez zmarszczył brwi, dziwiąc się, że ktoś w ogóle śmiał się z nim nie zgodzić. Haniebne zachowanie.
- Pablo nie zapominaj, że to ja jestem dyrektorem – mruknął odkładając kolejny już idealnie zatemperowany ołówek do specjalnego pojemniczka. Nie lubił bałaganu, nawet najmniejszy ślad kurzu wzbudzał u niego awersję. Zwykł również udzielać innym uwag co do ich niechlujnego ubioru, co zwykle nie spotykało się z aprobatą społeczeństwa. Był odrzutkiem. Nie przeszkadzało mu to, w końcu miał władzę.
- Ale… - mężczyzna wciąż zdawał się nie rozumieć, że tej bitwy nie ma szans wygrać. To Gregorio Valdez wykonywał ostatni ruch na szachownicy. Zawsze wychodził zwycięsko.
- Żadnych ale. Postanowiłem i tyle – burknął wstając z obracanego krzesła i odwracając się do swojego rozmówcy tyłem tym samym dając mu do zrozumienia, że nie powinien się jak najszybciej ulotnić. W ciszy podziwiał szarawy kolor ściany, oczekując cichego zatrzaśnięcia drzwi. Wreszcie. Kto by pomyślał. Nikt nie miał prawa się mu sprzeciwić, a tym bardziej nie Pablo, który w mniemaniu Gregoria był niepoprawnym romantykiem brzdąkającym niezdarnie na zabawkowej gitarce. Valdez miał zawsze rację, zawsze. Teraz też. Nie potrzebował niczyjej zgody. Robił to co było słuszne. Potrzebował jakiejś wtyczki, ale z pewnością nie mógł ufać nauczycielom, ani tutejszym uczniom. Buntownicze bachory. Do ręki wziął małe, wydrukowane przez czarno- białą drukarkę zdjęcie. On jest idealny. Rzeczywiście, kandydat był niczego sobie.  Ponad przeciętna inteligencja i ukończona szkoła wyższa mimo młodego wieku. Gregorio szukał kogoś wyjątkowego, jakiegoś odludka. I udało mu się. Uśmiechnął się do siebie obracając zdjęcie, na którego tyle widniał wyraźny napis:
Marco Fernandez, lat 17
                                                                          -,-
Natalia nie poszła dzisiaj do szkoły. Z samego rana narzekała na ból brzucha, tylko po to by oszukać naiwną babcię, która pozwoliła ‘ciężko chorej’ wnuczce zostać w domu. Czuła się trochę źle  tego powodu, ale przecież nie miała wyjścia. Po tej całej dziwnej sytuacji z Maxim, nie umiałaby się w okół niego zachowywać normalnie. No bo co ja miałam mu powiedzieć? „Kocham Cię”?Przyłożyła rękę do czoła, wzdychając głęboko. Jeszcze tak niedawno, wszystko było normalnie. Byli przyjaciółmi, tylko przyjaciółmi.  Byli szczęśliwi nie znając miłości. Jaki kretyn w ogóle coś takiego wymyślił? – prychnęła przeciągając się delikatnie. Zsunęła się z łóżka, nakładając na siebie cieplutki szlafrok. Włożyła kapcie i powoli szurając po podłodze wyszła na korytarz. Była sama w domu. Lena w szkole, a babcia na regularnej wizycie u lekarza. Brunetka uśmiechnęła się pod nosem, schodząc po drewnianych schodach.  Uśmiech jej jednak zrzekł, gdy głosik w jej głowie wypowiedział jedno, tak ważne dla niej słowo. Maxi.
                                                                      -,-
No dalej! Odbierz! Leon wpatrywał się w ekran nieco podstarzałej komórki, potrząsając nią lekko. Miał mało czasu, gdyż za chwilę zaczynała się lekcja historii teatru  z panią Darbos. Nie było by przyjemnie, gdyby się spóźnił.
- Halo? – w telefonie usłyszał jej słodki głos. Mógłby przez długi czas podziwiać delikatność i subtelność głosiku Violetty, ale niestety musiał się streszczać.
- Cześć, to ja Leon – rzucił, starając się brzmieć jak najbardziej normalnie. Nie chciał, by brunetka wiedziała, że w tym momencie serce wali mu niczym młot pneumatyczny. Do jego uszu dobiegł perlisty śmiech panienki Castillo.
- A no tak! Wybacz, że cię nie poznałam, ale nie mam twojego numeru , a przez telefon brzmisz zupełnie inaczej – uśmiechnął się pod nosem – Nie masz teraz lekcji?
Przełknął ślinę. Miał nadzieję, że jego desperacji nie czuć na kilometr.
- Mam przerwę – odparł beztrosko – Chciałem dowiedzieć się, jak się czujesz. No wiesz z Twoją kostką.
- Dobrze, dziękuje że pytasz. Byłabym dzisiaj w szkole, ale tata postanowił mnie zamknąć w domu – westchnęła ciężko –  Jeszcze wczoraj posłał po lekarza. Okazało się, że to tylko nadwyrężenie. No, ale powiedz to mojemu ojcu – zachichotała cichutko.
Jego uśmiech momentalnie się powiększył. Uwielbiał jej słuchać. Wypowiedziane przez nią nawet zadania z matematyki brzmiałyby niczym poezja. No cóż, przynajmniej według Verdasa.
- Będziesz jutro? – właściwie tylko to interesowało szatyna. Dzień bez niej był dla niego czystą udręką. Nie mógł się na niczym skupić, nic mu nie wychodziło. Wydawało mu się, jakby zaraz miało zabraknąć mu tlenu. Było to zabawne, zważając na to, że to był dopiero początek dnia.
- Mam nadzieję -  w jej głosie wyczuł lekkie zmęczenie – Coś mnie ominęło?
Zająknął się. Nie wiedział co powiedzieć. Na żadnej lekcji nie potrafił się skupić. Powód był prosty. Ona wciąż siedziała mu w głowie i za nic nie chciała wyjść.
- Nic specjalnego – starał się brzmieć przekonująco.
Nagle zadzwonił donośny dzwonek, który zwiastował początek lekcji, a koniec rozmowy z ukochaną. Jęknął głośno.
- Muszę kończyć. Mam nadzieję, że szybko Cię zobaczę – wcisnął telefon do kieszeni i biegiem ruszył w stronę klasy pani Darbos – Bo tęsknie za Tobą – wyszeptał, nie wiedząc, że osoba po drugiej stronie słyszała te słowa doskonale. I dobrze, bo nigdy nie odważyłby się jej powiedzieć tego wprost.
                                                                      -,-
- No trochę więcej energii! – pani Carras była wyraźnie zdegustowana umiejętnościami dziewczyn, które z jakiś powodów uważały, że mogą zostać cheerleaderkami. Gwizdnęła głośno, ręką przywołując do siebie kolejną grupę (jeszcze!) podekscytowanych nastolatek.
- Fran… Jesteś pewna, że chcesz? Wiesz… przedstawienie i te sprawy. Będziesz miała mało czasy dla siebie – Camilla próbowała przemówić przyjaciółce do rozsądku, ale bezskutecznie. Kiedy Francesca Resto coś zdecydowała, nikt nie mógł jej od tej decyzji odciągnąć.
- W stu procentach – oznajmiła poprawiając niedbale zawiązany kucyk – Widziałaś gdzieś Violę? Myślałam, że udało mi się ją namówić do wzięcia udziału ze mną…
- Nie ma jej dzisiaj w szkole. Federico mówił, że ma coś z kostką – Włoszka zasmuciła się trochę. Miała nadzieję, że panna Castillo będzie jej towarzyszyć przy dopingowaniu grających. No tak. Francesca nie dopuszczała do siebie myśli, że może być nie przyjęta do drużyny. Wierzyła, że jeśli naprawdę się postara, to będzie mogła osiągnąć dosłownie wszystko. W tym momencie ograniczała się jedynie do zostania posiadaczką uroczego ( jej zdaniem) kostiumu z logiem szkoły. Tylko że chciała by Violetta była przy niej. Wsparłaby ją, a poza tym Leon za nią szaleje. A kto jak kto, ale kapitan drużyny koszykarzy może wpłynąć na to kto zostanie przyjęty, a kto nie. Przynajmniej tak było w małej, rozczochranej główce Francesci.
- I co ja teraz zrobię? – zaczęła się głośno zastanawiać. Nagle ją olśniło – Cami! Cami! Cami! – wrzeszczała podskakując w górę i w dół niczym piłeczka ping pongowa.
- Nie krzycz mi do ucha – rudowłosa skrzywiła się i przewróciła oczami – Coś nagle Ci przyszło dp głowy – zapytała z nutką strachu w głosie. Francesca miała zwyczaj wpadać na nieco szalone i czasami niebezpieczne pomysły.

Włoszka nic nie odpowiedziała, tylko głośno pisnęła i chwytając Camillę za przegub ręki, zaciągnęła ją w głąb sali. Świetnie.
                                                            -,-
Jej zeszyt leżał, od tak na jednym ze stolików stołówki. A on stał tam, przepełniony emocjami i nie pewny tego co ma zrobić.W pobliżu jej nie było, a szansa była jedyna w swoim rodzaju. Mógł wreszcie poznać jej najskrytsze myśli, kto wie, może poświęcone właśnie jemu? Okej Federico, to twoja szansa, nie zmarnuj jej. Potrząsnął głową i żwawym krokiem ruszył w stronę niczym nie wyróżniającego się zeszytu. Jeszcze raz odwrócił się, w celu potwierdzenia, że urocza blondynka nie czai się gdzieś za rogiem. Otworzył wieczko. Przewrócił kilka kartek, szukając jakiejś ciekawej informacji. Wreszcie zatrzymał się
Czy to przez miłość daje z siebie wszystko? Czy to przez miłość wszystko będzie prawdą?
- To jest wspaniałe – wyszeptał coraz bardziej pogrążając się w lekturze.
(…)
Jeśli zakocham się będziesz zawsze na mojej drodze, blokując moje przeznaczenie
Jesteśmy ze zbyt różnych światów, to jest takie oczywiste
Przejechał wzrokiem do końca najpiękniejszego tekstu o miłości,jaki kiedykolwiek przeczytał. Na końcu chropowatej kartki, znalazł dopisek.
Gdyby tylko wiedział co do niego czuje…
Zamknął wieczko. I tak już zaryzykował. Oddalił się, zatapiając się w niecharakterystycznej dla niego zadumie. Wcale nie miał pewności, że dziewczyna myślała właśnie o nim. Bardzo chciał być jej ukochanym, tym do którego wzdycha. Tyle, że on nigdy nie miał szczęścia w miłości. Więc czemu teraz miałoby się udać?
                                                                   -,-
Pablo wciąż błąkał się po szkolnych korytarzach, właściwie bez celu. Od dłuższego czasu nie potrafił sobie znaleźć miejsca. Czuł w sobie jakąś dziwną pustkę,której nie potrafił zdefiniować.
Puede ser un ilusion
O talvez tu corazon
Te hable en cada instatne
Zamarł w bezruchu. To ten głos. Chciał pobiec w jego stronę, znaleźć jego właścicielkę. Nie potrafił. Szok, zaskoczenie.Zaledwie kilka słów sprawiło , że zapomniał o całym otaczającym go świecie. Jedyne czego pragnął, to słuchać tego anielskiego głosu.
Nada pasa porque si,
Me da miedo hablar de mi
Lo sabes, en cada instante
Przyjemny dreszcz przeszedł go od góry w dół. Przełknął ślinę, mogąc wreszcie wykonać jakiś, nawet najdrobniejszy ruch.
- Jest tam kto? -  zawołał, robiąc kilka kroków w przód. To był jego pierwszy błąd. Nastąpiła cisza – Halo?- usłyszał jedynie skrzyp zamykanej klapy od pianina. Przyśpieszył kroku, starając się znaleźć tajemniczą damę. Bez skutku.Zniknęła bez śladu.

Jego wzrok napotkał skrawek kolorowego materiału. Schylił się i go podniósł. Musiał należeć do niej, bo do kogo innego? Może teraz łatwiej ją znajdę?
                                                         *************************
Dodaje rozdział. Tak, tak po sporej przerwie. Nie jest świetny, ale obawiam się, że musicie się nim zadowolić :) Kolejnego możecie spodziewać się gdzieś w przyszłym tygodniu. Tymczasem nadrabiam komentarze na Waszych blogach :)
Pozdrawiam serdecznie i Wesołych Świąt!

niedziela, 15 grudnia 2013

One shot z okazji drugiej miesięcznicy bloga

Witajcie!
Obiecałam niespodziankę, prawda? No i ją macie :) Napisałam moją pierwszą miniaturkę, przeznaczoną właśnie na tego bloga. Jest smutna, tak mi jakoś wyszło. Niezbyt mi się podoba, ale postanowiłam ją opublikować. Kto wie, może komuś się spodoba?
Okej, już nie zapeszam. Zapraszam do lektury...

                 I can still recall our last summer


Przejechał palcem po lekko zakurzonym zdjęciu. Nie potrafił zapomnieć, nie umiał jej sobie wymazać z pamięci. Starał się, przez te wszystkie lata zaznać odrobiny szczęścia, ale te próby zawsze kończyły się fiaskiem.
Dzień był piękny i słoneczny. Idealne francuskie lato, które zdawało się nigdy nie kończyć. W Saint Pierre mieszkańcy szykowali się do hucznych obchodów 14 lipca. W końcu to święto narodowe Francji, zburzenie bastylii pamiętnego 1789 roku. Dla okolicznych ludzi, było to wydarzenie godne wszystkiego co najlepsze. Fajerwerki, szampan i tysiące lampionów wypuszczonych w niebo, niczym gwiazdy. Czekali na to cały rok.
A on czuł się w tym wszystkim taki samotny, odosobniony. Nie czuł tego szczęścia, tej euforii. Wszyscy się mu dziwili. W końcu spędzał wakacje w małym miasteczku na Prowansji podczas gdy jego znajomi zabawiali się w najlepsze na plażach w Marsylii, bądź wspinali się na szczyt potężnej wieży Eiffla. Nie miał wyboru. Rodzice pragnęli wysłać go do dobrych znajomych na wsi. Jakby chłopak z wielkiego miasta, jakim było Buenos Aires miał się odnaleźć tutaj. W Saint Pierre. Czyste szaleństwo.
Wydawało mu się, że spędzi kolejny dzień siedząc nad małym stawem i rzucając kaczki. Zajęcie nie godne wykształconego młodzieńca, ale jednak niesamowicie zajmujące. Słońce raziło go w oczy, nie była to nowość, ale tego popołudnia promienie były szczególnie bezlitosne. Zasłonił dłonią twarz, delikatnie mrużąc oczy. I wtedy wszystko się zmieniło.

Wstał z skrzypiącego, bujanego fotela i nalał sobie szklankę mocnej whisky. Jak zawsze, gdy przypominał sobie tą historie.

Usłyszał jakiś chichot. Brzmiało to absurdalnie, ale wydawało mu się jakby ten odgłos pochodził z ust elfa lub jakiejś innej równie magicznej istoty. Swojego czasu czytał zbyt dużo powieści Tolkiena. Wstał, pragnąc poznać pochodzenie tego jak się mu wówczas zdawało anielskiego śmiechu. Odwrócił się, a to co zobaczył przeszło jego wszelkie oczekiwania. Biegła przez łąkę, tak piękna i delikatna. Niewinna. Młoda, zdecydowanie młodsza od niego. Krótka, jak na owe czasy sukienka odsłaniała jej idealnie opalone, smukłe nogi. Tańczyła obracając się w koło. Uśmiechnął się mimowolnie. Mógłby tak stać i podziwiać ją przez całe swoje życie, przynajmniej tak wtenczas myślał. Nagle ich spojrzenia się spotkały. Ona zawstydzona, spuściła głowę, a na jej policzki wpłynęły ogniste rumieńce. Wyglądała, jakby zaraz miała się wycofać. Nie mógł na to pozwolić. Podbiegł w jej stronę, nie zważając na to jak dziwnie może w tym momencie wyglądać.
- Bonjour mademoiselle – ukłonił się, ściągając beret z głowy.
- Nie musisz się wysilać wiem, że nie jesteś stąd – ku jego zaskoczeniu odezwała się w jego ojczystym języku.
- Umie panienka mówić po hiszpańsku? – czuł, że nie jest godzien by zwracać się do owej przepięknej istoty po imieniu.
- Urodziłam się w Argentynie . I proszę mów mi po imieniu, nie jestem żadną panienką – wątpił w to, ale jako prawdziwy dżentelmen przystał na tę propozycję.
- Leon
- Violetta
Bolało tak samo za każdym razem, gdy przypominał sobie jej uśmiech. Nie umiał go zapomnieć, choćby nie wiadomo jak tego chciał.
Tak właśnie zaczęła się ich znajomość. Od tej pory codziennie spotykali się na tej samej polanie, o tej samej porze. Nigdy się nie umawiali, po prostu przychodzili tam ciągnięci przez swoją własną ciekawość.
Leon każdego dnia coraz bardziej ulegał niesamowitej urodzie dziewczyny , a Violettę z każdym dnie coraz bardziej zachwycało szarmanckie zachowanie chłopaka.
14 lipca wcale nie był wyjątkiem. Wtedy też doszło do spotkania. Leon przyniósł nawet koc, przypominając sobie że taka dama jak Violetta nie powinna siedzieć na trawie. Zaczęli rozmowę, z pozoru taką jak wszystkie inne.
Rozmawiali tak cały dzień, a nim się zorientowali ściemniło się. Dziewczyna podniosła się gwałtownie, ale tym razem coś ją zatrzymało. Pociągnął ją za dłoń, sprawiając że wylądowała na jego kolanach. Ten jeden raz nie był dżentelmenem.
- Zostań jeszcze – wyszeptał nieco speszony. Pierwszy raz była tak blisko.
Kiwnęła delikatnie głową. Wtuliła się w niego mocno. Zdziwił się, ale nie protestował. Przycisnął ją mocno do siebie.
Na niebie rozbłysły kolorowe fajerwerki. To był ten dzień, dzień tryumfu.
- Są piękne – dziewczyna wyszeptała wpatrując się w liczne, barwne światełka.
- Ty jesteś piękna – sam nie wiedział, czemu wypowiedział te mogłoby się zdawać banalne słowa. Miał tyle okazji, by zrobić to wcześniej. Jednak odważył się na to dopiero teraz.
Zarumieniła się lekko. Leon odgarnął niesforne kosmyki jej brunatnych włosów i spojrzał prosto w czekoladowe oczy. Po chwili już stykali się czołami. W momencie, w którym delikatnie dotknął jej ust, wszystko się zmieniło. Poczuł coś, czego nie czuł nigdy wcześniej. Coś magicznego.
Odsunęła się, odpychając go delikatnie.
- Czemu? – zapytała zsuwając się z jego kolan.
- Nie rozumiem – odparł marszcząc czoło.
- Dlaczego to zrobiłeś? Dlaczego mnie pocałowałeś? – nie zastanawiał się, prosto z mostu odparł.
- Bo Cię kocham
Okno było uchylone. Chłodny wiatr delikatnie muskał jego skórę. Zacisnął chropowate dłonie na parapecie. Westchnął ciężko przystawiając papierosa do ust. Palił codziennie od dwudziestu pięciu lat. Nie była to przyjemność. Zwykły paskudny nałóg, który tylko czasami potrafił ukoić jego ból.
Przysunęła kolana pod brodę.
- Nie kłam – wzdrygnął się lekko. Mówił prawdę.
-A wiesz co to miłość? – spojrzała na niego pytająco. Nim zdążyła cokolwiek odpowiedzieć, on sam zaczął – Więc dlaczego sądzisz, że kłamię?
- Nie możesz mnie kochać – przysunął się do niej bliżej.
- Nie mogę? – pierwszy raz w jej obecności podniósł głos – W takim razie, czemu jestem tutaj z Tobą? Czemu Cię pocałowałem, jeśli nic do Ciebie nie czuję? Czemu myślę o tobie odkąd Cię poznałem? – zauważył kilka łez spływających po policzku dziewczyny. Szybko je starł, delikatnie gładząc kciukiem jej skórę.
- Ja… mój… mam – nie umiała się wysłowić, co było dziwne gdyż zawsze tryskała energią i trajkotała bez przerwy. Schwycił jej dłoń.
- Nie bój się
- Ja mam narzeczonego – wszystko, w co dotychczas wierzył legło w gruzach – Mój ślub jest za pięć dni.
Wstała i odbiegła nie odwracając się. Wśród głośnych huków słychać było jej cichutki szloch.

Wydawałoby się, że to koniec. Ale, nie. Ta historia miała swój koniec gdzie indziej.

Przez kolejne trzy dni, przychodził na polanę codziennie, mając nadzieję, że jeszcze ją zobaczy. Nie mógł jej stracić. Znał ją tak krótko, ale coś głęboko w sercu mówiło , że ją kocha. Nie chciał by wyszła za mąż. Ona nie kochała tamtego mężczyzny, był tego pewien. Gdyby jej narzeczony coś dla niej znaczył, nie spotykała by się tu z nim. Właśnie w tym miejscu.
Czwartego dnia przechadzał się uliczkami miasteczka, próbując znaleźć rozwiązanie swoich problemów. Wtedy zobaczył ją. Siedziała na ławce, z twarzą w dłoniach. Przyśpieszył kroku, nie chciał by płakała.
Ona podniosła głowę.
- Czemu mnie szukasz? – zapytała łamiącym się głosem.
Usiadł obok niej. Wziął jej twarz w dłonie i pocałował. Nie delikatnie i subtelnie. Ten pocałunek był namiętny, można nawet rzec,  że brutalny. Violetta nie protestowała, oddała się mu całkowicie.
Odsunęli się od siebie, wciąż patrząc sobie głęboko w oczy.
- Dalej sądzisz, że nie mogę Cię kochać? – uśmiechnął się delikatnie, chcąc dodać jej odrobiny otuchy.
Pokręciła przecząco głową. Przysunęła się do niego i lekko musnęła jego opalony policzek. Cieszyłby się, gdyby nie fakt, że jej twarz wciąż wyrażała smutek.
- Kocham Cię – szepnęła patrząc mu prosto w oczy – Ale nie możemy być razem – dodała, a jej ton był przepełniony bólem.
- Dlaczego? Powiedz mi – oddychał ciężko. Zakochał się szybko, ale na zabój. Teraz już nie było powrotu.
- Mówiłam… mam narzeczonego – zacisnął pięści.
- Nie kochasz go. Gdybyś go kochała, nie całowałabyś się ze mną na ławce – mówił z głębokim przekonaniem, nie chciał jej stracić.
- To nie o to chodzi.
- A więc o co? – nie dawał za wygraną.
- Ja muszę za niego wyjść, nie rozumiesz? Muszę – załkała głośno
Nie rozumiał.
Ponownie odbiegła zostawiając go z tysiącem pytań i zerem odpowiedzi.
Sięgnął po długi płaszcz i zamknął za sobą drzwi. Była piąta. Robił to codziennie, nie opuścił żadnego dnia.
Piątego dnia nie chciał wstać z łóżka. To był dzień jej ślubu.
Czuł, że było już za późno na to by cokolwiek zdziałać. Całe życie wypłynęło z niego niczym powietrze z balonika.
Poszedł po sklepu, jak zwykle po bułki. Na nic już nie miał ochoty.
Czekając w kolejce usłyszał coś, czego nigdy nie chciał usłyszeć.
- Vous avez entendu de la jeune fille Castillo?  – udawał, że nie słyszy tej rozmowy.
- Oui. La pauvre… – odwrócił się gwałtownie w stronę dwóch mężczyzn.
- Qu'est-ce qui se passe? – zapytał zaciskając ręce na kurtce jednego z rozmówców.
- Tu n’as pas entendu?Elle est mort.
Wybiegł trzaskając drzwiami sklepiku. To nie mogła być prawda ona musiała żyć.
- Gdzie jest Violetta!? Gdzie moja Violetta!? – krzyczał na pobliskim komisariacie. Nikt go jednak nie rozumiał, w końcu krzyczał po hiszpańsku. Kapitan Despart, jedyny na komisariacie znawca tego języka, wziął go na bok i usadził na drewnianym krześle.
- Spokój – burknął poprawiając guziki swojego uniformu - Nie żyje – nie wierzył – mam przeliterować? Utonęła, albo poprawniej : ktoś jej pomógł – schował twarz w dłoniach i po raz pierwszy w życiu się rozpłakał.
- Proszę się opanować – nie miał zamiaru.
- Kto to zrobił? – zapytał z bezsilności.
Despart zawahał się przez chwilę.
- Jej narzeczony. Violetta Castillo miała za niego wyjść z powodu jakiś szemranych interesów – uniósł głowę – Była swego rodzaju łupem, nagrodą. Nie do końca wiadomo czemu doszło do zaręczyn, ale na pewno nie z wolnej woli ofiary. Du Fond już wcześniej widniał w naszej kartotece, ale nigdy jako morderca – nie słuchał dalej. Nie potrafił. Wybiegł na ulicę.
Szóstego dnia kupił pierwszą paczkę papierosów.

Stanął w tym miejscu, miejscu które przywoływało tak wiele wspomnień. Stanął nad brzegiem i w zamyśleniu obserwował taflę stawu. Spojrzał na bukiet fiołków i rzucił je do wody, tam gdzie ona umarła.  Nie odwiedzał jej prawdziwego grobu, gdyż zawsze czuł że to właśnie tutaj powinien oddawać swój szacunek. Codziennie. Nie wyjechał z Saint Pierre. Nigdy nie wrócił do Argentyny. Nigdy już nie kochał. 


*************************************
Ta - dam! I jak, może być?
* Tłumaczenie rozmów po francusku.
1. Bonjour mademoiselle - Dzień dobry panienko
Vous avez entendu de la jeune fille Castillo? - Słyszał pan o tej młodej panience z rodziny Castillo?
Oui. La pauvre - Tak. Biedna. 
Qu'est-ce qui se passe? - Co się dzieje?
Tu n'as pas entendu? Elle est mort - Nie słyszałeś? Ona nie żyje...

Chat~!~

Lydia - Land of Grafic