Moje życie jest wahaniem wobec narodzin - Franz Kafka
- Napijesz się czegoś? – Natalia
uśmiechnęła się nieśmiało, przecząco kręcąc głową. Nie była w stanie niczego
przełknąć.
- Nie dziękuje – Camilla
przysiadła na pluszowym pufie, podciągając kolana pod brodę. Coś gryzło jej
przyjaciółkę i to wcale nie była domniemana choroba babci. Panienka Torres była
zbyt bystra, by kupić tą wymówkę. Bystrzejsza, niż się tego można było
spodziewać.
- Obejrzymy coś może. Co powiesz na
Titanica?
- Jasne, uwielbiam ten film.
- To pójdę po płytę.
Przez cały dom rozległ się głośny,
piskliwy dźwięk dzwonka do drzwi. Rudowłosa wywróciła oczami.
- Poczekaj chwile, sprawdzę kogo niesie.
Wybiegła z pokoju, kierując się w stronę
schodów, które również pokonała z zawrotną prędkością. Dotarła do drzwi.
Pociągnęła za mosiężną klamkę, a jej oczy ujrzały niespodziewanego gościa.
- Maxi? – wyszeptała, lustrując
bladą twarz chłopaka – Coś się stało?
- Musimy porozmawiać – jego głos
był inny, taki zachrypnięty.
- Dobrze, ale streszczaj się – oparła
się o framugę sygnalizując Maxiemu, że nie wpuści go do środka. Słyszała jak
głośno przełyka ślinę.
- To Cię zaboli – wyznał,
zdejmując czapkę z kędzierzawej czupryny - A może nie? Sam już nie wiem – stała
wmurowana w posadzkę.Co chciał jej wyznać? – Ja… ja nie byłem z tobą do
końca szczery. Co do moich uczuć.
Nie rozumiała.
- Zaraz mnie znienawidzisz, za to co
powiem. A ja nie chcę ciebie stracić – kontynuował
– Jako przyjaciółki – dodał, a jego słowa ukuły ją niczym strzały.
- Mów – warknęła
zaciskając pięści.
Wzdrygnął się. Mógł odejść, ale nie.
Chciał zakończyć, to co zaczął.
- Powinniśmy zerwać. Przepraszam – wymamrotał,
miętoląc w ręku czapkę.
- Idź – na tyle
mogła się zdobyć. Co czuła? Smutek, to na pewno. Ale czy jej serce było
złamane? Trudno powiedzieć. Bo czy można cierpieć, gdy się nie kochało?
Wycofał się.
- Dlaczego? – nie potrafiła
siedzieć cicho, musiała znać odpowiedź na to pytanie. Maxi odwrócił się
delikatnie, a zdanie przez niego wypowiedziane było prawie niesłyszalne.
- Zakochałem się.
Jednak na tyle słyszalne, by dotarły do
uszu Natalii, wychylającej się zza poręczy schodów.
-,-
Leon wbiegł po schodach kamienicy i
szybkim krokiem skierował się w stronę drzwi do mieszkania.
-
Znów byłeś u swojej panienki? – zaklął pod nosem,
ściskając kluczyk w dłoni. Odwrócił się na pięcie, a jego oczom ukazał się
Rodriguez, irytująco wesoły jak zawsze.
- Nie twoja sprawa –
mruknął, wyprostowując się. Czuł się nieswojo rozmawiając, bądź wspominając o
Violettcie. Szczególnie w obecności swojego odwiecznego wroga.
- Ktoś tu się spina? – blondyn
zaśmiał się pod nosem, zdejmując granatowy kaptur z głowy – Oj, Verdas nie
ma o co się złościć. Z tego co zdążyłem zauważyć ona jest zdecydowanie z poza
twojej ligi.
Szatyn szybko pokonał dzielącą ich
odległość i przycisnął blondyna do ściany. Mimo znaczącego zagrożenia, z twarzy
tego drugiego nie schodził kpiący uśmieszek.Pokręcił głową na boki z
niedowierzaniem.
- Odszczekaj to – Verdas syknął,
ledwo powstrzymując się od przyłożenia konkurentowi w twarz. Zacisnął zęby, a z
jego przymrużonych oczu strzykały płomyki złości.
Rodriguez wybuchł donośnym i jakże
denerwującym śmiechem.
- Widzisz jak łatwo cię sprowokować?
- Jeszcze jedno słowo, a twoje żółte
zęby wylądują na posadzce – na twarz szatyna wkroczyła purpura, co
świadczyło o jego zdenerwowaniu. Jego usta pobladły, a mała żyłka na szyi o
mało co nie wybuchła.
- To co cię powstrzymuje? – blondyn
doskonale wiedział, co robił. Przez ostatnie lata, do perfekcji opanował granie
na nerwach Verdasa. Teraz było to o niebo łatwiejsze. Jeszcze do niedawna, nie
miał pojęcia, czemu Leon chodzi z rozmarzonym wzrokiem. Jak się okazało,
powodem jego rozkojarzenia była dziewczyna. Ryan zdążył uświadomić sobie, o
zazdrości, która pojawiała się u szatyna niesamowicie łatwo. Zaśmiał się w
duchu. Nigdy nie przypuszczał, że Verdas się zakocha.
- Co wy tam wyprawiacie?! Przestańcie
się tłuc, bo wezwę policję! – denerwujący głos sąsiadki z góry, pani
Lorenzo wyrwał Leona z dziwnego amoku. Puścił Rodrigueza, wyklinając sobie w
myśli swoją słabość. Znowu mu się dałem. Przekręcił kluczyk w zamku i
otworzył drzwi do mieszkania.
- Nic się nie wydarzyło, prze pani.
Verdasowi skończyły się środki uspokajające – przed
opuszczeniem korytarza, dobiegła do niego kąśliwa uwaga blondyna. Zamknął drzwi
i osunął się o ścianę. Co się ze mną stało?
-,-
Kolejnego dnia…
Marco wyciągnął gitarę z pokrowca, który
odłożył na ławkę. Poprawił okulary na nosie, chcąc nacieszyć się widokiem
swojego ulubionego instrumentu. Teraz kiedy opuścił Meksyk, nie musiał słuchać
kazań rodziców. Kiedy tylko odkryto jego fotograficzną pamięć, w jego życiu
była tylko nauka, nauka i jeszcze raz nauka. Olimpiady matematyczne, setki książek
i przeróżne konkursy sprawdzające wiedzę. To wszystko zabierało mu tyle czasu,
że nigdy nie był w stanie całkowicie poświecić się swojej pasji, muzyce.
Otrzymał propozycje pracy jako asystent dyrektora w liceum im. Juana Perona.
Rodzice naciskali na przyjęcie tego stanowiska, choć sam Marco nie był
zachwycony perspektywą spędzania dni w ponurym liceum, wertując przez stosy
niepotrzebnych dokumentów. Jako młody nastolatek wylądował w liceum z całą
resztą starszych od niego uczniów, którzy nie szczędzili mu wyzwisk. Nie chciał
powracać do tego, ale uznał, że przynajmniej wydostanie się z Meksyku i tym
samym nie będzie podlegał opiece rodziców. Będzie mógł robić to co chce. Cóż,
prawie. W końcu zamieszka u jakiejś zupełnie obcej rodziny, ale… trzeba
myśleć w superlatywach.
No se se va bene, no se se non va
Non se se tacere o diterlo ma...
Przejechał palcami po strunach gitary,
przypominając sobie słowa piosenki, którą napisał kiedyś pod wpływem
młodzieńczego zauroczenia. Lisa, chyba tak się nazywała. Chciał kontynuować, ale do jego uszu dobiegł
przeraźliwy pisk.
- To ty! – podniósł głowę, a jego oczom
ukazała się średniego wzrostu szatynka, w niesamowitym tempie zmierzającą w
jego stronę. Speszył się trochę gdyż, nigdy nie czuł się komfortowo w
towarzystwie dziewczyn. Szczególnie takich wrzeszczących.
- Co ja? – zdobył się na odwagę i
wreszcie się odezwał.
- Jak to co?! – delikatnie rzecz mówiąc,
słowa Marco wzburzyły jego rozmówczynię – Ten sen? Nie pamiętasz? – chłopak przeklął po cichu swoje szczęście. Już pierwszego dnia w Buenos Aires spotyka
jakąś wariatkę.
- O czym ty mówisz? – ostrożnie odłożył
instrument do pokrowca, który zarzucił
sobie na ramię. W dłoni ścisnął rączkę walizki, przygotowując się do szybkiej
ucieczki.
- Ale tępy… - szatynka schowała głowę w
dłoniach, co dało chłopakowi szansę na oddalenie się. Nigdy nie był dobrym
sprinterem, szczególnie nie z tak dużym obciążeniem, ale strach przed
tajemniczą wariatką dał mu siłę do biegu – Nie uciekaj ty tchórzu! – Marco
obniżył głowę, unikając lecącego w jego stronę patyka. Uśmiechnął się do siebie
i zniknął, skręcając w kolejną alejkę parku. Odetchnął z ulgą, widząc, że
dziewczyna go nie goni. Teraz… którędy do mojego nowego domu?
-,-
Violetta oparła się o swoją szafkę.
Przymknęła oczy, chcąc pozostać obojętną na głośne rozmowy pozostałych uczniów.
Nie wyspała się tej nocy. Jej myśli cały czas zajmował przebieg jej wczorajszej
rozmowy z Leonem. Był taki uroczy…
Otworzyła drzwiczki, wyjmując z szafki
kilka kolorowych zeszytów. Musiała stanąć na palcach, gdyż tego dnia miała na
sobie zwykłe trampki. Nie mogła przeciążać swojej kostki. Wzięła głęboki wdech
i powolnym krokiem opuściła pomieszczenie, ignorując resztę młodzieży. W końcu
dotarła pod klasę od matematyki. Zauważyła tam swoją przyjaciółkę, Francescę,
która wyglądała wyjątkowo nie w sosie.
- Coś się stało, Fran? – brunetka
dotknęła ramienia Włoszki.
Szatynka wypuściła powietrze z ust,
dając upust swojemu zdenerwowaniu.
- Nic, nic – machnęła dłonią
– Tylko jakiś palant w parku potraktował mnie jak idiotkę , a samego rana
dowiedziałam się, że nie dostałam się do drużyny. A i jeszcze zapomniałam
dzisiejszego zadania z matmy. Tak, tak wszystko jest w najlepszym porządku –
dziewczyna coraz mocniej ściskała rogi swojego sweterka. Violetta już chciała
coś powiedzieć, ale przerwał jej dzwonek na lekcje. Dyskretnie, odetchnęła z
ulgą. Szczerze nie miała pojęcia, jak powinna pocieszyć swoją przyjaciółkę.
Włoszka bywała bardzo wybuchowa, trudno było przewidzieć jej reakcję.
Podeszła do swojej ławki,
delikatnie siadając na krześle. Wszyscy zajęli już swoje miejsca, brakowało
jedynie jednej osoby. Leon- przeszło jej przez myśl. Profesor poprawił
okulary na nosie, otwierając dziennik.
- Mam nadzieję, że nie będzie żadnych spóźnialskich – mruknął nie podnosząc wzroku znad zeszytu.
Violetta przełknęła ślinę. Z zamyślenia zbudził ją skrzyp otwieranych drzwi.
Wszyscy, łącznie z nauczycielem zwrócili swoje oczy w stronę wejścia do klasy.
Stał w nich nie kto inny jak Leon Verdas. Brunetka uśmiechnęła się pod nosem.
- Przepraszam za spóźnienie – wymamrotał poprawiając ramię plecaka – Autobus mi uciekł – wytłumaczył widząc wyczekujący wyraz twarzy matematyka.
Mężczyzna westchnął głęboko.
- Siadaj Verdas, obok Castillo – szatyn uniósł lekko kąciki ust i posłusznie zajął miejsce
obok Violetty – dobrze
teraz zajmiemy się funkcjami kwadratowymi, ktoś może przypomni wzór na
parabolę?
- Cieszę się, że jesteś. Już myślałam, że nie przyjdziesz – brunetka wyszeptała Leonowi do ucha. Na dźwięk jej głosu
przeszedł go przyjemny dreszcz.
- Nie wytrzymałbym kolejnego dnia bez
ciebie – pogładził jej
dłoń, ten jeden raz pozwalając sobie na ten gest.
- Widzieliśmy się wczoraj, głuptasie – zachichotała.
- Wiem, ale gdybym mógł spędzałbym z tobą każdą minutę każdego
dnia.
Violetta
zarumieniła się delikatnie pod wpływem wyznania Leona. Jeszcze raz popatrzyła
się w jego zielone oczy. I utonęła.
-,-
Angie
nerwowo przeszukiwała zawartość swojej torebki. Niestety nie mogła tam znaleźć
swojej ulubionej bandanki. Gdzie ona
jest? Wywróciła swoją torbę do góry
nogami, choć zdawało jej się, że ostatni raz widziała ją swojej szyi, podczas
gry na pianinie…Nie, ja
jej tam nie zostawiłam- jęknęła
przypominając sobie trzask klapy od pianina i krzyk Pabla. Była przekonana, że
to właśnie on ja wtedy słyszał.
- Wiem, że nie jestem specjalistą od kobiecej psychiki, ale
skoro cała zawartość twojej torebki leży na podłodze, coś musi być nie tak – odgarnęła niesforny kosmyk blond włosów za ucho i podniosła
wzrok na lekko uśmiechniętego mężczyznę. Zbladła. Pablo. Powoli się
wycofała – Ej,
unikasz mnie?
Bała
się tego pytania, ale ono przecież w końcu musiało paść.
- Nieee – mruknęła przeciągle – Skąd taki pomysł?
Podszedł
bliżej, jeszcze bardziej ją onieśmielając.
- Jako jedyna nie zamieniłaś ze mną ani jednego słowa od
mojego powrotu – westchnął,
podkreślając ostatnie słowo – Wiem, że
nie pamiętam wiele, tak naprawdę to niczego – podrapał się po szyi – Ale wiem, że ty wiesz. Co nas łączyło? – blondynka przecząco pokręciła głową.
- Byliśmy zwykłymi znajomymi – odparła kucając, by pozbierać swoje manatki.
Usłyszała
tylko ciche westchnięcie, być może oznaczające jakiś dobrze skrywany zawód.
- Skoro tak sądzisz – powiedział,
powoli odchodząc. Zatrzymał się jednak na chwilę, ale prawie natychmiast ruszył
dalej, zapominając już, że miał poruszyć z Angeles temat bandanki, która teraz
spoczywała w jego teczce. Jeszcze wcześniej myślał, że to ona mogła by być jej
właścicielką, ale teraz już sam nie wiedział. Nie spodobało mu się jednak
stwierdzenie, że z Angeles była dla niego zwykłą znajomą. Poczuł wręcz lekkie
ukłucie w sercu, ale skutecznie to zamaskował.
Kiedy zniknął, poczuła
niesamowitą ulgę, ale i smutek. Skłamała mu prosto w twarz, po raz kolejny.
Czuła się z tym źle, ale miała nadzieję, że przynajmniej odpuści i, że to
będzie koniec jej problemów. Nawet nie wiedziała, jak bardzo się myliła.
*********************************************
Macie pierwszy rozdział w nowym roku :) Mam nadzieję, że Wasz Sylwester był szampański (mój nie :D) Byłam u przyjaciółki i piłyśmy pikolo. No cóż...
Nie zanudzam Was już :) Żegnam!
Pozdrawiam serdecznie i do następnego :*