Witajcie kochani!
Rozdział powinien był pojawić się już kilka dni temu. Tak, nie brzmi to zbyt dobrze. W piątek skończyłam go pisać, naprawdę się napracowałam i zapisałam w Wordzie... Cóż, niestety coś nie poszło tak jak miało, bo cała moja praca zaginęła gdzieś w otchłani mojego komputera. Czyli słowem, muszę napisać wszystko od nowa. Szkoda, bo byłam bardzo dumna z tego rozdziału. No cóż, mam nadzieję, że uda mi się napisać to od nowa, tak samo dobrze. Nie wiem, kiedy będzie opublikowany. Zaraz po skończeniu tej notki, zajmę się za pisanie, obiecuję! Przepraszam tylko, że znów będziecie czekać tak długo...
Ach, prawie zapomniałam!
Coś jest nie tak z moją listą blogów... Nie mogę dodać żadnych nowych blogów, ani przenieść. Taki mały problem techniczny, który (mam nadzieję!) już niedługo się rozwiąże :)
Do następnego :* Pozdrawiam serdecznie!
poniedziałek, 27 stycznia 2014
sobota, 18 stycznia 2014
Rozdział 022
Jest taka chwila, w której, zdani sami na siebie, ludzie przestają żyć, a starają się zaledwie przeżyć - Stephen King
Popołudniu…
Energicznie
poprawił czarny krawat, głośno przełykając ślinę. Czuł jakby jakaś pętla coraz
ciaśniej zawiązywała się wokół jego szyi. Denerwował się jak nigdy, nie miał
pojęcia czego ma się spodziewać.
- Niech pan się nie denerwuje – głos Gregoria Valdeza, choć miał takie zadanie, wcale go nie
uspokoił – To nic
strasznego.
Uśmiechnął
się nerwowo.
- Proszę mówić mi Marco, nie jestem taki
stary- ułożył
splecione dłonie na kolanach, delikatnie tupiąc stopami o podłogę. Mężczyzna
wyszczerzył zęby w zdawałoby się szczerym uśmiechem i nachylił.
- Dobrze jak sobie życzysz – przerwał na chwilę, biorąc przerwę na głęboki wdech. Szkował
się na długą przemowę – Pewnie
zastanawiasz się, czemu zaproponowałem ci tą posadę, prawda? – energicznie kiwnął głową – Potrzebowałem kogoś młodego, inteligentnego, błyskotliwego,
no cóż, właśnie kogoś takiego jak ty. Rozumiesz?
Podrapał
się po czuprynie, zastanawiając się nad słowami dyrektora.
- Nie do końca – poprawił okulary – Jakie
miałoby być moje zadanie.
Valdez
zawahał się przez chwilę, chcąc ubrać swoją wypowiedź w odpowiednie słowa.
Doskonale zdawał sobie sprawę z inteligencji chłopaka i nie mógł dać mu ani
jednego powodu do jakichkolwiek podejrzeń.
- Mam nadzieję, że umiałbyś przybliżyć mi
… jakby to powiedzieć… potrzeby moich uczniów. Chciałbym, żebyś dowiadywał się
o różnych ważnych rzeczach, wydarzeniach mających miejsce w ich życiu.
Młody
Meksykanin zmarszczył brwi.
- Mam być szpiegiem?
Dyrektor
oparł łokcie o blat biurka, zastanawiając się, nad pytaniem swojego przyszłego
asystenta. Czy dobrze zrobi mówiąc mu prawdę?
- Trochę zbyt mocne słowo – uśmiechnął się delikatnie – Sądzę jednak, że będziesz bardzo zadowolony z tej posady. Na
pewno nie pożałujesz – wyjął z
szuflady skrawek papieru, na którym zakreślił kilka liczb. Przysunął ją w
stronę swojego rozmówcy. Miał nadzieję, że proponowana suma uśpi wszelkie
wątpliwości Tavelliego – To jest
wartość twojej miesięcznej pensji. Zainteresowany? – młodzieniec odchrząknął znacząco.
- Myślę, że ta suma zadowoliłaby każdego – uciął szybko, nie chcąc zagłębiać się w ten temat.
Potrzebował pieniędzy, ale jego sumienie zdawało się myśleć inaczej. Czuł się
dziwnie, nieswojo. Cała ta sytuacja wydawała mu się strasznie podejrzana. Tyle,
że nie mógł odmówić. Przynajmniej tak wówczas uważał. Nie chciał wracać do
Meksyku, do rodziców, do swojego szarego i nudnego życia. Teraz dostał od życia
niesamowitą szansę. Nie mógł jej zmarnować.
- Doskonale – Gregorio klasnął w dłonie, okazując swoje zadowolenie – Twoim pierwszym zadaniem będzie
śledzenie przebiegu próby teatralnej – Tavelli podniósł pytająco brew.
- Próby?
- Tak, tak – machnął
ręką – Dzisiaj o
czwartej. Salę znajdziesz bez problemu…Jakby ktoś chciał Cię wyprosić, powiedz
im, że jesteś ode mnie – Valdez zdawał
się mówić o sztuce z straszną odrazą i niechęcią.
- To wszystko?
- Tak możesz iść – niepewnie
wstał z krzesła, powoli kierując się do wyjścia. Powinien się cieszyć, a mimo
wszystko czuł jakieś nieprzyjemne uczucie , głęboko w sercu. Coś cały czas
podpowiadało mu, że źle postępuje, że wkroczył na złą ścieżkę. Marco jednak
udało się je skutecznie stłumić. Tak mu się przynajmniej wydawało.
-,-
Na próbie…
Pani Darbos stanęła na środku sceny, i
jak miała w zwyczaju, przeszyła wzrokiem zgromadzonych. W pierwszym rzędzie
zauważyła naburmuszoną Francescę Resto,która wyglądała jakby zaraz miała
wybuchnąć. Siedząca obok Camilla próbowała uspokoić przyjaciółkę, ale
najwyraźniej sama bała się trochę nieokrzesanego temperamentu Włoszki. Tuż obok
Natalia, najwyraźniej bardzo przejęta , bez przerwy trajkotała na nieznany
Clarissie Darbos temat. Jakieś problemy sercowe – pomyślała obserwując
jak Hiszpanka uczepia się ramienia Ludmiły, która z kolei była zbyt zajęta
bazgroleniem w swoim notatniku, aby zrozumieć problemy przyjaciółki. Kiedyś
sama taka byłam. Młoda,pełna pasji… - przerwała widząc Violettę Castillo,
która próbowała za wszelką cenę otworzyć butelkę wody, najwyraźniej nabierając
przekonania, że Federico jej w tym nie pomoże.
Clarissa uśmiechnęła się delikatnie. Przeniosła swój wzrok trochę w głąb
sali, gdzie w milczeniu siedziało dwóch młodzieńców. Dominiguez i Verdas. Obaj
byli wyraźnie niezadowoleni. Dominiguez z powodu próby, a Verdas… On chyba po
prostu nie mógł znieść faktu, że nie siedzi obok swojej ukochanej Violetty. Oni
zdecydowanie mają się ku sobie – skwitowała, przypominając sobie scenę z
ostatniej próby. Byli duetem idealnym. Ona delikatna i subtelna, a on gwałtowny
i porywczy. Na pierwszy rzut oka, wyglądaliby na mieszankę wybuchową. Byli jak
ognień i woda. Tyle, że przy sobie zapominali o całym otaczającym ich świecie i
w jakiś sposób próbowali przemóc wszelkie niedogodności, które stawały na ich
drodze. Miłość – otrząsnęła się z amoku, wzrokiem szukając reszty
uczestników próby. W samym kącie siedział młody Ponte, głęboko przekonany, że
nikt go nie widzi. Prychnęła z dezaprobatą. Kompletny brak szacunku. Gdzieś
z boku zauważyła Ezequiela i Valentinę, jak zwykle trzymających się z dala od
grupy. Pokiwała głową z uznaniem. Wygląda na to, że wszyscy są obecni.
Usłyszała cichy skrzyp drzwi,
uświadamiający jej, że jej próba zostanie naruszona przez pewnego
niespodziewanego ( i zapewne niemile widzianego) gościa. Przez salę przeszedł
młody, elegancko ubrany chłopak. Z pewnością nie był uczniem tej szkoły.
Wzbudził niemałe zainteresowanie wśród zgromadzonych, którzy z wielką uwagą
śledzili każdy ruch przybysza. Ten zdawał się nie zwracać na to wszystko uwagi.
Usiadł na pierwszym, lepszym miejscu nie zaszczycając nikogo nawet jednym
spojrzeniem.
Clarissa zacisnęła zęby. Podniosła
dumnie głowę i wyciągnęła szyję. Odchrząknęła głośno. Brak reakcji.
- Przepraszam – przez
pomieszczenie przebiegł jej donośny głos – Mogę wiedzieć, co tu robisz
młodzieńcze? – chłopak wstał z krzesła i ukłonił się delikatnie.
- Marco Tavelli – powiedział
tonem godnym światowej sławy polityka. Z powrotem zajął swoje miejsce.
- Otrzymam odpowiedź?
Mimo odległości ich dzielącej, Clarissa
mogła przysiąc, że na twarzy chłopaka zauważyła cień uśmiechu.
- Obserwuję – odpowiedź
intruza wzbudziła ogólne zainteresowanie, a nawet rozbawienie wśród grupki
uczniów. Dominiguez zaśmiał się głośno, ale spiorunowany spojrzeniem
nauczycielki zamilkł.
- Można wiedzieć co? – myślała,
że zaraz wybuchnie. Kto w ogóle śmiał zakłócać spokój jej próby? Kto?
Zmarszczył brwi, wyraźnie zdziwiony.
- Jak to co? Próbę. – uciął,
wyjmując z teczki długopis i notując coś na pojedynczej kartce papieru.
- Nie masz prawa tutaj przebywać – warknęła
powoli tracąc nerwy. Gdzie była Angeles i Pablo, gdy ich potrzebowała? Musiała
sama stawić czoła ‘problemowi’.
- Przysłał mnie dyrektor Valdez.
Wydaje mi się, że prawo szkoły nie zabrania niegroźnego obserwowania próby – wybiegła.
Nie zważając na nic, wybiegła zostawiając młodzież w nie małej konsternacji.
Musiała załatwić swoje sprawy z dyrektorem, raz, a dobrze.
-,-
Siedział w milczeniu, obserwując te
wszystkie oczy wpatrzone w niego. Przesunął wzrokiem po nieznajomych twarzach,stwierdzając,
że oprócz kilku ładnych dziewczyn, nie ma tu niczego ciekawego. A jednak… Na
końcu pierwszego rzędu, zauważył tą dziwną brunetkę. Wariatkę z parku. Wzdrygnął
się lekko, ale postanowił nie dać tego po sobie znać.
„ Niczym nie wyróżniająca się grupa
ludzi” – zanotował, starając się zachować spokój
– „ Osiłek w skórzanej kurtce o głupkowatym wyrazie twarzy, irytująca
wiecznie uśmiechnięta brunetka;prawdopodobnie obiekt jego westchnień.
Okularnica z nieujarzmioną blond czupryną,
roztargniona.
Trajkocząca dziewczyna z pudlem na
głowie.
Ludzkie wcielenia wiewiórki.
Chłopak z półmetrową czupryną, używa za
dużo żelu.
Knypek z zamiłowaniem do kolorowych
czapek, obgryza paznokcie.
Kolega osiłka, przepełniony niechęcią do
wszystkich istot żyjących.
Kasztanowłosa panna i jej kompan,
prawdopodobnie ‘ukochany’. Zgryźliwe uśmiechy na twarzach. Nieprzyjemne
charaktery.
Wariatka z parku….”
Długopis utkwił w kartce, tworząc małą,
atramentową plamę. Jej nie potrafił rozgryźć. Chociaż… Jedno określenie
idealnie do niej pasowało
„ Wściekła” – dopisał, nerwowo
zaciskając palce na brzegu kartki. Ponownie podniósł głowę, świadomy, że kiedyś
będzie musiał zebrać się na odwagę i walczyć o swoje. Tylko, że on wcale nie
był odważny. Bardziej pasowało do niego określenie tchórz.
- Trzeba będzie coś z nim zrobić – usłyszał
z ust wiewiórki. Zadrżały mu dłonie. Przecież się tego spodziewał. Bądź
silny. Pokaż im, gdzie jest ich miejsce.
Wyprostował się, wyciągając szyję i delikatnie mrużąc oczy.
- Nigdzie się nie wybieram, więc
będziecie się musieli do mnie przyzwyczaić – powiedział
tak lekko, że przez chwilę sam był zaskoczony swoją pewnością siebie. I od tej
chwili, rzeczywiście stał się częścią ich życia. Czy wyszło mu to na dobre? To
się jeszcze okaże.
W tym samym czasie.
- Valdez otwieraj te drzwi! – energicznie pukała drzwi – Wiem, że tam jesteś! – wrzasnęła, czując jak dygoczą jej struny głosowe. Dalej cisza. Skubany, pomyślała przygryzając wargę. Dyrektor Gregorio Valdez miał niesamowitą zdolność do unikania wszelkich nieprzyjemności. W takich sytuacjach najczęściej zamykał się w swoim biurze na trzy spusty i tym samym właściwie wszystko uchodziło mu na sucho. Niestety. Clarissa Darbos przez wiele lat cierpliwie znosiła wszelkie wybryki dyrektora, ale teraz miarka się przebrała. Nigdy nie przypuszczałaby, że Valdez posunąłby się do szpiegowania jej prób teatralnych. No bo jak to można było inaczej nazwać? Pani Darbos zastanawiała się jedynie jak zdołał namówić tak młodego chłopaka do takiej haniebnej pracy.
Po kilku minutach nieprzerwanej ciszy,
postanowiła odejść. Musiała w końcu wrócić na próbę. To jeszcze nie koniec
Valdez, to jeszcze nie koniec, pomyślała uśmiechając się tryumfalnie. To
zdecydowanie nie był koniec. Nie dla Clarissy Darbos.
-,-
Pablo wbiegł do sali teatralnej w
strasznym pośpiechu. Coś co miało być kilkuminutową drzemką w
samochodzie, okazało się być ponad godzinnym snem. Mam przechlapane. Galindo
spodziewał się krzyków i wrzasków ze strony Clarissy. W końcu przybył z lekkim
spóźnieniem.
Jakże był zdziwiony, gdy Clarissa Darbos
powitała go jedynie słabym uśmiechem. Rozejrzał się po uczniach, którzy również
mieli niemrawe miny. Zaraz, zaraz. Coś tu nie pasuje…Jego wzrok
zatrzymał się na elegancko ubranym chłopaku w okularach. Zmarszczył brwi.
Młodzieniec z pewnością nie należał do uczniów tej szkoły. Tak, więc kim był?
- Co tu się dzieje? – szepnął prawie,
że niesłyszalnie. Pani Darbos zdawała się zignorować jego pytanie.
- Moi drodzy, zaczynamy próbę! – wykrzyknęła,
ale w jej głosie coś się zmieniło. Widząc zdezorientowaną minę Pabla, odezwała
się – Nie dam mu wygrać – kolejna niewiadoma. Czyżby spędził w tym
samochodzie kilka lat? Co tu się stało? Ponownie spojrzał w stronę
nieznajomego. Ten uśmiechnął się lekko, przyciskając długopis do kartki
papieru. O co chodzi?
*******************************************
Przepraszam, że tak późno, przepraszam, że publikuję takie badziewie. Przepraszam.
piątek, 3 stycznia 2014
Rozdział 021
Moje życie jest wahaniem wobec narodzin - Franz Kafka
- Napijesz się czegoś? – Natalia
uśmiechnęła się nieśmiało, przecząco kręcąc głową. Nie była w stanie niczego
przełknąć.
- Nie dziękuje – Camilla
przysiadła na pluszowym pufie, podciągając kolana pod brodę. Coś gryzło jej
przyjaciółkę i to wcale nie była domniemana choroba babci. Panienka Torres była
zbyt bystra, by kupić tą wymówkę. Bystrzejsza, niż się tego można było
spodziewać.
- Obejrzymy coś może. Co powiesz na
Titanica?
- Jasne, uwielbiam ten film.
- To pójdę po płytę.
Przez cały dom rozległ się głośny,
piskliwy dźwięk dzwonka do drzwi. Rudowłosa wywróciła oczami.
- Poczekaj chwile, sprawdzę kogo niesie.
Wybiegła z pokoju, kierując się w stronę
schodów, które również pokonała z zawrotną prędkością. Dotarła do drzwi.
Pociągnęła za mosiężną klamkę, a jej oczy ujrzały niespodziewanego gościa.
- Maxi? – wyszeptała, lustrując
bladą twarz chłopaka – Coś się stało?
- Musimy porozmawiać – jego głos
był inny, taki zachrypnięty.
- Dobrze, ale streszczaj się – oparła
się o framugę sygnalizując Maxiemu, że nie wpuści go do środka. Słyszała jak
głośno przełyka ślinę.
- To Cię zaboli – wyznał,
zdejmując czapkę z kędzierzawej czupryny - A może nie? Sam już nie wiem – stała
wmurowana w posadzkę.Co chciał jej wyznać? – Ja… ja nie byłem z tobą do
końca szczery. Co do moich uczuć.
Nie rozumiała.
- Zaraz mnie znienawidzisz, za to co
powiem. A ja nie chcę ciebie stracić – kontynuował
– Jako przyjaciółki – dodał, a jego słowa ukuły ją niczym strzały.
- Mów – warknęła
zaciskając pięści.
Wzdrygnął się. Mógł odejść, ale nie.
Chciał zakończyć, to co zaczął.
- Powinniśmy zerwać. Przepraszam – wymamrotał,
miętoląc w ręku czapkę.
- Idź – na tyle
mogła się zdobyć. Co czuła? Smutek, to na pewno. Ale czy jej serce było
złamane? Trudno powiedzieć. Bo czy można cierpieć, gdy się nie kochało?
Wycofał się.
- Dlaczego? – nie potrafiła
siedzieć cicho, musiała znać odpowiedź na to pytanie. Maxi odwrócił się
delikatnie, a zdanie przez niego wypowiedziane było prawie niesłyszalne.
- Zakochałem się.
Jednak na tyle słyszalne, by dotarły do
uszu Natalii, wychylającej się zza poręczy schodów.
-,-
Leon wbiegł po schodach kamienicy i
szybkim krokiem skierował się w stronę drzwi do mieszkania.
-
Znów byłeś u swojej panienki? – zaklął pod nosem,
ściskając kluczyk w dłoni. Odwrócił się na pięcie, a jego oczom ukazał się
Rodriguez, irytująco wesoły jak zawsze.
- Nie twoja sprawa –
mruknął, wyprostowując się. Czuł się nieswojo rozmawiając, bądź wspominając o
Violettcie. Szczególnie w obecności swojego odwiecznego wroga.
- Ktoś tu się spina? – blondyn
zaśmiał się pod nosem, zdejmując granatowy kaptur z głowy – Oj, Verdas nie
ma o co się złościć. Z tego co zdążyłem zauważyć ona jest zdecydowanie z poza
twojej ligi.
Szatyn szybko pokonał dzielącą ich
odległość i przycisnął blondyna do ściany. Mimo znaczącego zagrożenia, z twarzy
tego drugiego nie schodził kpiący uśmieszek.Pokręcił głową na boki z
niedowierzaniem.
- Odszczekaj to – Verdas syknął,
ledwo powstrzymując się od przyłożenia konkurentowi w twarz. Zacisnął zęby, a z
jego przymrużonych oczu strzykały płomyki złości.
Rodriguez wybuchł donośnym i jakże
denerwującym śmiechem.
- Widzisz jak łatwo cię sprowokować?
- Jeszcze jedno słowo, a twoje żółte
zęby wylądują na posadzce – na twarz szatyna wkroczyła purpura, co
świadczyło o jego zdenerwowaniu. Jego usta pobladły, a mała żyłka na szyi o
mało co nie wybuchła.
- To co cię powstrzymuje? – blondyn
doskonale wiedział, co robił. Przez ostatnie lata, do perfekcji opanował granie
na nerwach Verdasa. Teraz było to o niebo łatwiejsze. Jeszcze do niedawna, nie
miał pojęcia, czemu Leon chodzi z rozmarzonym wzrokiem. Jak się okazało,
powodem jego rozkojarzenia była dziewczyna. Ryan zdążył uświadomić sobie, o
zazdrości, która pojawiała się u szatyna niesamowicie łatwo. Zaśmiał się w
duchu. Nigdy nie przypuszczał, że Verdas się zakocha.
- Co wy tam wyprawiacie?! Przestańcie
się tłuc, bo wezwę policję! – denerwujący głos sąsiadki z góry, pani
Lorenzo wyrwał Leona z dziwnego amoku. Puścił Rodrigueza, wyklinając sobie w
myśli swoją słabość. Znowu mu się dałem. Przekręcił kluczyk w zamku i
otworzył drzwi do mieszkania.
- Nic się nie wydarzyło, prze pani.
Verdasowi skończyły się środki uspokajające – przed
opuszczeniem korytarza, dobiegła do niego kąśliwa uwaga blondyna. Zamknął drzwi
i osunął się o ścianę. Co się ze mną stało?
-,-
Kolejnego dnia…
Marco wyciągnął gitarę z pokrowca, który
odłożył na ławkę. Poprawił okulary na nosie, chcąc nacieszyć się widokiem
swojego ulubionego instrumentu. Teraz kiedy opuścił Meksyk, nie musiał słuchać
kazań rodziców. Kiedy tylko odkryto jego fotograficzną pamięć, w jego życiu
była tylko nauka, nauka i jeszcze raz nauka. Olimpiady matematyczne, setki książek
i przeróżne konkursy sprawdzające wiedzę. To wszystko zabierało mu tyle czasu,
że nigdy nie był w stanie całkowicie poświecić się swojej pasji, muzyce.
Otrzymał propozycje pracy jako asystent dyrektora w liceum im. Juana Perona.
Rodzice naciskali na przyjęcie tego stanowiska, choć sam Marco nie był
zachwycony perspektywą spędzania dni w ponurym liceum, wertując przez stosy
niepotrzebnych dokumentów. Jako młody nastolatek wylądował w liceum z całą
resztą starszych od niego uczniów, którzy nie szczędzili mu wyzwisk. Nie chciał
powracać do tego, ale uznał, że przynajmniej wydostanie się z Meksyku i tym
samym nie będzie podlegał opiece rodziców. Będzie mógł robić to co chce. Cóż,
prawie. W końcu zamieszka u jakiejś zupełnie obcej rodziny, ale… trzeba
myśleć w superlatywach.
No se se va bene, no se se non va
Non se se tacere o diterlo ma...
Przejechał palcami po strunach gitary,
przypominając sobie słowa piosenki, którą napisał kiedyś pod wpływem
młodzieńczego zauroczenia. Lisa, chyba tak się nazywała. Chciał kontynuować, ale do jego uszu dobiegł
przeraźliwy pisk.
- To ty! – podniósł głowę, a jego oczom
ukazała się średniego wzrostu szatynka, w niesamowitym tempie zmierzającą w
jego stronę. Speszył się trochę gdyż, nigdy nie czuł się komfortowo w
towarzystwie dziewczyn. Szczególnie takich wrzeszczących.
- Co ja? – zdobył się na odwagę i
wreszcie się odezwał.
- Jak to co?! – delikatnie rzecz mówiąc,
słowa Marco wzburzyły jego rozmówczynię – Ten sen? Nie pamiętasz? – chłopak przeklął po cichu swoje szczęście. Już pierwszego dnia w Buenos Aires spotyka
jakąś wariatkę.
- O czym ty mówisz? – ostrożnie odłożył
instrument do pokrowca, który zarzucił
sobie na ramię. W dłoni ścisnął rączkę walizki, przygotowując się do szybkiej
ucieczki.
- Ale tępy… - szatynka schowała głowę w
dłoniach, co dało chłopakowi szansę na oddalenie się. Nigdy nie był dobrym
sprinterem, szczególnie nie z tak dużym obciążeniem, ale strach przed
tajemniczą wariatką dał mu siłę do biegu – Nie uciekaj ty tchórzu! – Marco
obniżył głowę, unikając lecącego w jego stronę patyka. Uśmiechnął się do siebie
i zniknął, skręcając w kolejną alejkę parku. Odetchnął z ulgą, widząc, że
dziewczyna go nie goni. Teraz… którędy do mojego nowego domu?
-,-
Violetta oparła się o swoją szafkę.
Przymknęła oczy, chcąc pozostać obojętną na głośne rozmowy pozostałych uczniów.
Nie wyspała się tej nocy. Jej myśli cały czas zajmował przebieg jej wczorajszej
rozmowy z Leonem. Był taki uroczy…
Otworzyła drzwiczki, wyjmując z szafki
kilka kolorowych zeszytów. Musiała stanąć na palcach, gdyż tego dnia miała na
sobie zwykłe trampki. Nie mogła przeciążać swojej kostki. Wzięła głęboki wdech
i powolnym krokiem opuściła pomieszczenie, ignorując resztę młodzieży. W końcu
dotarła pod klasę od matematyki. Zauważyła tam swoją przyjaciółkę, Francescę,
która wyglądała wyjątkowo nie w sosie.
- Coś się stało, Fran? – brunetka
dotknęła ramienia Włoszki.
Szatynka wypuściła powietrze z ust,
dając upust swojemu zdenerwowaniu.
- Nic, nic – machnęła dłonią
– Tylko jakiś palant w parku potraktował mnie jak idiotkę , a samego rana
dowiedziałam się, że nie dostałam się do drużyny. A i jeszcze zapomniałam
dzisiejszego zadania z matmy. Tak, tak wszystko jest w najlepszym porządku –
dziewczyna coraz mocniej ściskała rogi swojego sweterka. Violetta już chciała
coś powiedzieć, ale przerwał jej dzwonek na lekcje. Dyskretnie, odetchnęła z
ulgą. Szczerze nie miała pojęcia, jak powinna pocieszyć swoją przyjaciółkę.
Włoszka bywała bardzo wybuchowa, trudno było przewidzieć jej reakcję.
Podeszła do swojej ławki,
delikatnie siadając na krześle. Wszyscy zajęli już swoje miejsca, brakowało
jedynie jednej osoby. Leon- przeszło jej przez myśl. Profesor poprawił
okulary na nosie, otwierając dziennik.
- Mam nadzieję, że nie będzie żadnych spóźnialskich – mruknął nie podnosząc wzroku znad zeszytu.
Violetta przełknęła ślinę. Z zamyślenia zbudził ją skrzyp otwieranych drzwi.
Wszyscy, łącznie z nauczycielem zwrócili swoje oczy w stronę wejścia do klasy.
Stał w nich nie kto inny jak Leon Verdas. Brunetka uśmiechnęła się pod nosem.
- Przepraszam za spóźnienie – wymamrotał poprawiając ramię plecaka – Autobus mi uciekł – wytłumaczył widząc wyczekujący wyraz twarzy matematyka.
Mężczyzna westchnął głęboko.
- Siadaj Verdas, obok Castillo – szatyn uniósł lekko kąciki ust i posłusznie zajął miejsce
obok Violetty – dobrze
teraz zajmiemy się funkcjami kwadratowymi, ktoś może przypomni wzór na
parabolę?
- Cieszę się, że jesteś. Już myślałam, że nie przyjdziesz – brunetka wyszeptała Leonowi do ucha. Na dźwięk jej głosu
przeszedł go przyjemny dreszcz.
- Nie wytrzymałbym kolejnego dnia bez
ciebie – pogładził jej
dłoń, ten jeden raz pozwalając sobie na ten gest.
- Widzieliśmy się wczoraj, głuptasie – zachichotała.
- Wiem, ale gdybym mógł spędzałbym z tobą każdą minutę każdego
dnia.
Violetta
zarumieniła się delikatnie pod wpływem wyznania Leona. Jeszcze raz popatrzyła
się w jego zielone oczy. I utonęła.
-,-
Angie
nerwowo przeszukiwała zawartość swojej torebki. Niestety nie mogła tam znaleźć
swojej ulubionej bandanki. Gdzie ona
jest? Wywróciła swoją torbę do góry
nogami, choć zdawało jej się, że ostatni raz widziała ją swojej szyi, podczas
gry na pianinie…Nie, ja
jej tam nie zostawiłam- jęknęła
przypominając sobie trzask klapy od pianina i krzyk Pabla. Była przekonana, że
to właśnie on ja wtedy słyszał.
- Wiem, że nie jestem specjalistą od kobiecej psychiki, ale
skoro cała zawartość twojej torebki leży na podłodze, coś musi być nie tak – odgarnęła niesforny kosmyk blond włosów za ucho i podniosła
wzrok na lekko uśmiechniętego mężczyznę. Zbladła. Pablo. Powoli się
wycofała – Ej,
unikasz mnie?
Bała
się tego pytania, ale ono przecież w końcu musiało paść.
- Nieee – mruknęła przeciągle – Skąd taki pomysł?
Podszedł
bliżej, jeszcze bardziej ją onieśmielając.
- Jako jedyna nie zamieniłaś ze mną ani jednego słowa od
mojego powrotu – westchnął,
podkreślając ostatnie słowo – Wiem, że
nie pamiętam wiele, tak naprawdę to niczego – podrapał się po szyi – Ale wiem, że ty wiesz. Co nas łączyło? – blondynka przecząco pokręciła głową.
- Byliśmy zwykłymi znajomymi – odparła kucając, by pozbierać swoje manatki.
Usłyszała
tylko ciche westchnięcie, być może oznaczające jakiś dobrze skrywany zawód.
- Skoro tak sądzisz – powiedział,
powoli odchodząc. Zatrzymał się jednak na chwilę, ale prawie natychmiast ruszył
dalej, zapominając już, że miał poruszyć z Angeles temat bandanki, która teraz
spoczywała w jego teczce. Jeszcze wcześniej myślał, że to ona mogła by być jej
właścicielką, ale teraz już sam nie wiedział. Nie spodobało mu się jednak
stwierdzenie, że z Angeles była dla niego zwykłą znajomą. Poczuł wręcz lekkie
ukłucie w sercu, ale skutecznie to zamaskował.
Kiedy zniknął, poczuła
niesamowitą ulgę, ale i smutek. Skłamała mu prosto w twarz, po raz kolejny.
Czuła się z tym źle, ale miała nadzieję, że przynajmniej odpuści i, że to
będzie koniec jej problemów. Nawet nie wiedziała, jak bardzo się myliła.
*********************************************
Macie pierwszy rozdział w nowym roku :) Mam nadzieję, że Wasz Sylwester był szampański (mój nie :D) Byłam u przyjaciółki i piłyśmy pikolo. No cóż...
Nie zanudzam Was już :) Żegnam!
Pozdrawiam serdecznie i do następnego :*
Subskrybuj:
Posty (Atom)